Przygody Luśki, część kolejna

Kontynuujemy publikację przygód Luśki – suczki, która była prezentem, obowiązkiem, kłopotem, wyrzutkiem, znajdą, uciekinierką, ofiarą i, w końcu, szczęściarą.

– Mniam, mniam – mlasnęła Luśka przez sen i zamaszyście się oblizała.

Tym razem znów śnił się jej dom. Świąteczna atmosfera, kiedy była jeszcze szczeniakiem. Ganiała z dziećmi dookoła choinki. Miała swój cieplutki kojec przy łóżeczkach dzieci i własną miskę pełną psich smakołyków. Dzieci, mimo surowych zakazów rodziców, często dzieliły się z nią słodyczami.

– Mniam, mniam – na myśl o łakociach Luśka ponownie się oblizała. Jednak zamiast słodkiego smaku cukierków poczuła w pysku mieszaninę ziemi i trawy. Powoli otworzyła jedno oko i czar prysł. Powróciła rzeczywistość i biedna Lusia znowu znalazła się w ciemnym lesie, wygnana i opuszczona przez ludzi, którym tak bardzo zaufała, którym oddała swe psie kochające serce…

Chciała ponownie zasnąć, ale tym razem obudzić się w ciepłym domu, wśród kochanych osób. Znowu pragnęła potargać ranne pantofle pana i oblizać na powitanie policzki dzieci.

Tego dnia nie dane jednak było Lusi zasnąć. Pan Dzięcioł, siedzący w koronie wielkiego dębu, pod którym Luśka spała tej nocy, rozpoczął obstukiwanie kory w poszukiwaniu pożywienia.

Luśce nie chciało się nawet obszczekać dziobatego jegomościa. Powoli wstała, wypluła trawę z pyska, przeciągnęła się aż strzeliły kości w chudym cielsku i postanowiła poszukać czegoś do zjedzenia.

Od północy wiatr przyniósł zapach ludzkiej osady, ale Luśka ruszyła w całkowicie przeciwnym kierunku. Do jej nozdrzy dobiegł bowiem wspaniały słodki zapach.

– Nie, to niemożliwe, – pomyślała Lusia, – skąd w lesie wziąłby się miód?

Zapach jednak nie pozostawiał wątpliwości. Luśka popędziła w kierunku smakołyku.

– Łoł! Miód wisi na drzewie, w jakimś dziwnym koszyku? – Zdziwiła się Lusia, – zaraz najem się do syta.

Kosz z miodem, który zauważyła Lusia, był domkiem pszczół z dzikiej pasieki. Pracowite pszczółki gromadziły zapasy miodu na zimę. Luśka jednak o tym nie wiedziała. Wychowana w mieście, pomyślała, że skoro znalazła słodki skarb, jest jej i basta! Stanęła więc na tylnych łapach, w przednie chwyciła koszyk, a do środka wsunęła zwinięty w trąbkę długi język.

Tak dobrego miodku Lusia jeszcze w życiu nie jadła. Był wprost przepyszny – czysta poezja. Z rozkoszy zamknęła ślepia i nawet nie zauważyła nadchodzącego niebezpieczeństwa. Pszczoły, mimo, że małe, mają niezwykle ostrze żądła i są bardzo waleczne. Utworzyły szyk bojowy i ruszyły na Luśkę. Niebiańską ucztę przerwało pierwsze ukłucie w sam środek nosa, a po chwili Lusia poczuła jakby ktoś wbił w jej psi tyłek tysiąc ostrych szpilek.

– Aaaaauuuuu – zawyła, kuląc ogon.

Nad jej głową pszczoły szykowały się do kolejnego ataku. Luśka nawet nie zamierzała stawić im czoła. Zrobiła błyskawiczny obrót i skomląc czmychnęła w głąb lasu. Owady nie dawały za wygraną. Lecąc nad Lusią raz po raz tuż przy ogonie żądliły ją niemiłosiernie. Atak przerwał dopiero sus do leśnego jeziorka i głęboki nurek pod wodę. Pszczoły groźnie bzycząc pokręciły się nad taflą wody i zawróciły do pasieki.

Kiedy Lusia wyszła na brzeg wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Psi tyłek bolał okropnie. Nos, w który została użądlona podkradając miód, spuchł do rozmiarów piłeczki do tenisa. Lusia wyła i skomlała na przemian. Przyszło jej nawet na myśl, ze tu w środku wielkiego lasu, nad brzegiem jeziora wyzionie ducha. Zamknęła wielkie ślepia i zaczęła cicho szlochać. Nie miała siły się ruszyć.

Na jej szczęście gajowy Baltazar wyszedł tego ranku na ryby. Siedząc na pomoście widział całe zajście i żal zrobiło się leśnikowi opuszczonej psiny. Podszedł do półprzytomnej Lusi, zawinął ją w swoją kurtkę i zaniósł do samochodu.

Tym razem Luśkę obudziły ostre zapachy medykamentów. Okazało się, że żona Baltazara Hermenegilda jest miejscowym weterynarzem. Położyła Lusię na stole operacyjnym i przy pomocy pęsety wyjęła wszystkie żądła. Nos nasmarowała maścią, a na koniec wielką strzykawką zrobiła zastrzyk przeciwzapalny. Luśce było wszystko jedno – chciała tylko aby przestało boleć.

Po zabiegu Baltazar zaniósł Lusię do sali, gdzie pod oknem z zawiniętą łapą leżał olbrzymi piegowaty kocur.

– Miau, miau, Maurycy jestem, – rzekł kot i szarmancko podkręcił wąsa.

– Lusia, – cichutko wyszeptała Lusia.

– Miau, miau, widzę, że zechciało się leśnego miodku, – zawołał Maurycy.

Lusia była tak obolała, że nawet nie miała siły na odpowiedź. Smętnie zwiesiła łeb i zamknęła oczy.

Kocie serce starego obieżyświata Maurycego zmiękło na widok cierpienia Lusi. Pokuśtykał do niej i polizał po bolącym nosie swoim szorstkim językiem. Ból zelżał.

Wieczorem Luśka mogła już rozmawiać. Kiedy opowiedziała Maurycemu swoją historię, kot smutno pokiwał głową i rzekł:

– Ludzie tacy już są. Mnie też wyrzucili kiedy trochę podrosłem. Znudziłem się moim właścicielom i już od pięciu lat błąkam się po świecie. Na szczęście nie wszyscy ludzie są tacy. Baltazar i Hermenegilda zawsze pomagają zwierzętom w potrzebie.

Lusia szybko zaprzyjaźniła się z Maurycym. Kolejnego poranka kocur zapytał:

– Lusiu, co zamierzasz robić gdy wyzdrowiejesz?

– Tak naprawdę to nie wiem, nie mam pojęcia, – smutno odparła Lusia.

– No to już masz, – szelmowsko mrugnął Maurycy. – Raz w miesiącu przylatuje tutaj mały samolot transportowy po „Dary Lasu”, które Baltazar zbiera, a następnie sprzedaje na całym świecie. Za dwa dni będzie transport do Afryki. Wśliźniemy się na pokład samolotu i zrobimy sobie parę tygodni wakacji w ciepłym klimacie.

Pomysł Maurycego bardzo spodobał się Lusi. Co prawda nigdy jeszcze nie latała i bardzo się bała, ale nie chciała zawieść przyjaciela.

W dniu odlotu do Afryki zakradli się do samolotu i schowali się wśród skrzynek z grzybami i malinami.

Parę godzin po starcie Maurycy powiedział do Lusi z tajemniczą miną:

– Jest jeszcze jedna sprawa, Lusiu, o której wcześniej nie chciałem mówić. Otóż za kwadrans będziemy przelatywać nad Tunezją, gdzie są piękne złociste plaże i błękitna woda. Żeby się tam dostać musimy włożyć te oto spadochrony i wyskoczyć z samolotu.

– Cooooooo?! – Krzyknęła przerażona Lusia.

– Inaczej dolecimy aż na pustynię Sahara, gdzie znajduje się lotnisko. Tam jednak słabo się wypoczywa.

Mimo strachu Lusia założyła spadochron i na sygnał skoczyła w ślad za Maurycym. Skok okazał się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Wiatr zwiał przyjaciół wprost do cudownego ośrodka wypoczynkowego u brzegu morza.

– Poczekaj tu Lusiu momencik, a ja załatwię formalności, – powiedział Maurycy i zniknął w budynku administracji. Po kwadransie wrócił, trzymając w pyszczku kluczyki do wspaniałego apartamentu.

– W zamian za nocleg i wyżywienie zaoferowałem nasze usługi. Ty, Lusiu, będziesz strzegła, a ja będę usuwał myszy i szczury. Od południa natomiast mamy wolne.

Lusia ochoczo zamerdała ogonem.

Tak jak obiecał Maurycy kolejne tygodnie spędzili w gorącym klimacie, w dzień opalając się i pływając w morzu, wieczorami leżąc na leżakach i sącząc słodkie napoje podziwiali zachody afrykańskiego słońca.

© Fundacja ONI – TO MY

Projekt „Pies – nie zabawka” współfinansowany przez Urząd Miasta Hajnówka